To będzie post z przymrużeniem oka, ale przy niedzieli w taką pogodę (u mnie jest bardzo ładnie!) powinien być odpowiedni :)
Kiedy miałam może z 11 lat byłam wielka fanką komiksów z Kaczorem Donaldem. Kocham je z resztą do dziś, ale wydaje mi się, że przeczytałam już wszystkie i żaden nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Ale nie o tym. Jeśli ktoś z Was wie kim jest wspomniany Kaczor, ten wie, że gość miał trzech siostrzeńców – Hyzia, Dyzia i Zyzia. To moi ówcześni idole – typowi spryciarze :) W wolnym czasie sprzedawali lemoniadę! Z resztą, nie tylko – w wielu odcinkach robili różne biznesy i nie jestem pewna czy to nie im zawdzięczam moje dzisiejsze moje zajęcia :)
W każdym razie, w któreś gorące lato namówiłam koleżankę, żebyśmy zamiast udawać Spice Girls zbudowały stragan z lemoniadą. Wiele nie myśląc zorganizowałam deski, które były elementami starych mebli znalezionych w garażu i zabrałam się za ich skręcanie (okazuje się, że już wtedy byłam “złotą rączką” :)).
Efekt wyglądał mniej więcej tak (raczej mniej :)) – tyle, że w tle zamiast takiej pięknej scenerii było typowe wielkomiejskie osiedle i bloki :)
Koszt produkcji lemoniady był idealny, bo wynosił zero (woda przegotowana + cytryna buchnięta z kuchni :). Miejscówka tez była niczego sobie, bo na blokowym podwórku – w drodze do supermarketu (jakież to było wtedy intuicyjne! A do dziś nie zawsze ludzie rozumieją, że sklepy powinny być usytuowane przy dobrych szlakach komunikacyjnych :)). Okazało się, że ludzie te lemoniadę kupowali (nie były to może tłumy, ale na lody się uzbierało :)). Patrząc z dzisiejszej perspektywy nie mam pojęcia czemu oni to robili. Podejrzewam, że po prostu chwytałyśmy za serce swoją pomysłowością, upartością i otwartością w ich naganianiu do naszego straganu :)
Nie wiem czy w dzisiejszych czasach coś takiego by przeszło. Nie wiem czy ktoś nie uznałby takiej zabawy za niestosowną? Jeśli tak, to czy nie jest to największy grzech na przedsiębiorczości – uczyć dziecko, że coś w takim zachowaniu jest nieodpowiedniego? Dawno nie widziałam dzieci bawiących się w podobny sposób, a przecież to rozrywka jak każda inna (na pewno lepsza niż “tablety uspokajające” z reklamy jednego z operatorów komórkowych…) tylko bardziej pożyteczna na przyszłość…
Dziś uważam, że za wszystkie moje zrealizowane pomysły odpowiedzialna jest moja babcia, która powtarzała mojej mamie, że ma mnie nie ograniczać, że muszę dawać upust mojej kreatywności i uczyć się na błędach. Gdyby dziś babcia żyła to bym jej mówiła codziennie, że to była najlepsza rada jaką mogła dać :)
Mieliście w dzieciństwie podobnie dochodowe zabawy? A może teraz są jakieś na topie? P.S. Obym się myliła z tym, że dziś dzieciaki nie maja takich rozrywek… :)
Były biznesy z wymianą karteczek z postaciami z Disneya, a potem już pisanie wypracowań za drobniaki ;D
Ja razem z koleżanką bawiłyśmy się w teatr. Grałyśmy spektakle, na które bilety sprzedawałyśmy rodzicom i sąsiadom. O dziwo, przychodzi i płacili (choć nie tyle ile chciałyśmy) :D
Jak widać branża rozrywkowa już wtedy była opłacalna! :))
Świetna historia:) moja kuzynka mając lat 5 sprzedawała jabłka z babcinego ogrodu:) już jako mała dziewczynka miała dryg do interesów- nie wyrosła tego:D Babcia podejrzewała sąsiada o kradzież jabłek a tu przedsiębiorcza wnuczka zajęła się sprzedażą:D jedno jabłko sprzedawała za bagatela 2zł i na brak klientów nie narzekała :D
Ja wraz ze siostrą sprzedawałam jabłka z babcinego ogrodu, tylko niestety ruch był marny, gdyż było to na wsi :)
You made my sunday tą historią! :))
Kiedyś sprzedawałyśmy z kuzynką pod blokiem słonecznik. Łuskałyśmy go i pakowałyśmy w małe torebki ;) Ciekawa jestem, czy nie byłyśmy stratne i dlaczego ktoś kupował słonecznik, który wcześniej miałyśmy w ustach – ale były to głównie dzieci.
Widzę, że sprzedaż owoców przoduje w Waszych dziecięcych interesach :) P.S. Nieważna strata, ważna dobra zabawa!
Pewnie, że tak było! :) Zawsze miałam jakąś koleżankę-wspólniczkę i organizowałyśmy dla innych dzieciaków jakąś “płatną” rozrywkę (np. tor przeszkód lub teatrzyk). Albo pod blokiem (gdzie przebywało najwięcej dzieci) sprzedawałyśmy swoje zabawki, które już nam się znudziły. Wszystko za kilka groszy. Najzabawniejsze, że po jakimś czasie inne dzieciaki zaczęły robić to samo. Niestety przez dużą i mocną konkurencję musiałam po jakimś czasie zwinąć interes;-)
PS: Dziękuję za komentarz na blogu i życzenia powodzenia! :)
<3
Ojej, przypomniałaś mi złote czasy! Wtedy byłam bogata, zawsze kupowałam tanio (albo tworzyłam coś z niczego = za free) i sprzedawałam drogo ;) Np. miałam plantację czterolistnych koniczynek w ogrodzie – szły jak ciepłe bułeczki! Potem była jeszcze hodowla ślimaków, pasikoniki w słoikach, bukiety kwiatów zrywane cichaczem z sąsiedzkich działek… mogłabym wymieniać w nieskończoność :) To były fajne czasy! A teraz dzieci odsprzedają swoje moce i postacie z gier komputerowych…
Podstawowe zasady handlu widzę, że znałaś od małego! :) Super, super, super! <3
Ja w świetlicy w podstawówce kręciłam biznes z bransoletek z muliny. Miałam konkurencję robiącą ładniejsze i bardziej zaawansowane sploty, ale się nie poddawałam, sprzedawałam zawsze trochę taniej i dawałam klientom do zrozumienia, że nie odliczam długości sznurka co do centymetra, bo chcę, żeby byli zadowoleni!
Też było na lody ;)
Geniusz biznesu :))))
Ojejku, widzę że już od dzieciństwa smykałka biznesowa była! Ja natomiast dzieciństwo spędziłam na blokowym podwórku wymyślając z bratem kolejne ambitne zabawy na trzepaku :)
To były czasy :)
Ja w wieku 10 lat jeździłam z koleżankami pod miasto zbierać czarne porzeczki.
Śniły mi się one po nocach – wszędzie je widziałam:) A jaką satysfakcję z tej pracy miałam :)
Dziś nie do pomyślenia. Kto by puścił samo dziecko 20 km od domu? Kto by je zatrudnił…?
Pozdrawiam
http://www.fojaga.blogspot.com
Jeśli chodzi o przedsiębiorcze zabawy w dzieciństwie to otworzyłam studio tatuażu w podstawówce. Mazakami oczywiście. Miałam zeszyt z wzorami i cenami pod każdym tatuażem i po jakimś czasie cała moja klasa (i nie tylko) ustawiała się w kolejce na przerwie do tatuowania. Niestety biznes szybko padł pod naporem rosnącej konkurencji-inne dzieciaki podchwyciły mój pomysł i teraz wszyscy byli tatuażystami, ale nikt już nie chciał być tatuowany. Natomiast pieniądze zarobiłam jak na jedenastolatkę poważne: tatuaże kosztowały od 50 gr do złotówki, a robiłam ich ponad 10 codziennie przez tydzień.
Pieniądze zostały zainwestowane w lody oczywiście. : )
Świetny biznes! Teraz w nadmorskich kurortach niejeden dorosły z takiej “zabawy” żyje ;)
świetny post, aż przypomniał mi moje super dochodowe biznesy z podwórka <3 z siostrą i innymi dzieciakami też miałyśmy smykałkę do interesów i jako takie ledwo co odrośnięte od ziemi ;) sprzedawałyśmy np. porzeczki zebrane z naszych krzaczków. pakowałysmy i je w słoiki i stawialysmy na murku, wiec wyobraźcie sobie lato, słońce, 30 stopni i te porzeczki w szkle… ale znaleźli się amatorzy;) innym razem otworzyłyśmy galerię na płocie, wywiesiłysmy nasze dzieła sztuki i po złotóweczce na lody:) a zimą to standardowo – zdzierałyśmy za przejazd po lodzie na naszym chodniku hahaa dzieciaki to jednak mają pomysły, bez krępacji i… Czytaj więcej »
Widzę, że porzeczki to musiała być popularna sprawa! Już kilka razy się tutaj ten temat przewinął ;)
No a galeria to majstersztyki sztuki dziecięcego biznesu! Żaden dorosły odmówi takiego zakupu :D
Dziecięce biznesy, to było coś! Moim pierwszym był targ zużytych baterii (tak, ZUŻYTYCH!). Potem sprzedawaliśmy karteczki, które buchnąłem mamie z biura. Jeszcze innym razem był skup butelek, pośrednictwo w sprzedaży mazaków w papierniczym i na koniec jabłka z własnej działki. Piękne czasy, aż się buzia śmieje! Dzisiejsze dzieciaki nie wiedzą, co tracą (ups, zabrzmiałem jak sfrustrowany emeryt).
Te jabłka przewijają sie w komentarzach zadziwiająco często! :))